31 lipca 2013

Rozdział I

13 marca 1999, Minneapolis w stanie Minnesota, Uniwersytet Minnesota

            – Macie ostatnie sekundy na dokończenie myśli, a kiedy dam znać, macie odłożyć długopisy – oznajmiła profesor Tancredi.
            Desiree spojrzała na siedzącą dwa rzędy wcześniej ciemnowłosą dziewczynę, która zawzięcie skrobała ulubionym wiecznym piórem po arkuszu egzaminacyjnym, jakby od tego zależało jej życie. Uśmiechnęła się pod nosem, delikatnie kręcąc głową i ponownie skierowała wzrok na swoją kartkę, przygryzając skuwkę. W ostatniej chwili dopisała ostatnie zdanie i jako ostatnia odłożyła długopis na pulpit. Oddając arkusz, odetchnęła z ulgą. Nie wiedziała, co myśleć. Zdała, czy nie? Jednak to nie miało już większego znaczenia. Miała to za sobą.
            Wyszła przed salę, nie patrząc po drodze pod nogi. Jak zawsze grzebała w torebce, szukając pomadki (przynajmniej tym razem). Niewiele brakowało, a wpadłaby na jednego z kolegów z kierunku, za którym nie przepadała. Na szczęście w ostatnim momencie podniosła głowę i zdołała się zatrzymać. Na ławce koło drzwi siedziała Megan, która przerzucała wszelkie materiały dotyczące pisanego przed momentem egzaminu. Kosmyk, który wysunął się jakimś cudem z ciasnego upięcia i opadł na jej bladą, owalną twarz, nerwowym ruchem założyła za ucho i zdawała się nie zwracać uwagi na stojącą obok przyjaciółkę. Szukała czegoś zawzięcie, nie dając za wygraną.
            – Niech to szlag! Wiedziałam, że to pomylę! – warknęła w końcu na tyle głośno i gwałtownie, że Desiree aż podskoczyła z przestrachu.
            – Ty coś pomyliłaś? Proszę cię! I tak będziesz mieć najlepszy wynik na roku.
            Megan spojrzała ze zdenerwowaniem na przewracającą oczami dziewczynę. Wyłapała jeden swój błąd, a przecież mogło ich być więcej. Na samą myśl o tym wróciła do przerzucania stron notatek. Miała nadzieję, że tylko tą jedną rzecz miała źle, ale wolała się upewnić. Desiree westchnęła głośno ze zniecierpliwienia i usiadła obok przyjaciółki. Położyła sobie na kolanach torbę i związała długie, blond włosy w niedbały kok. Zawsze nosiła na nadgarstku frotkę, która była jedyną „biżuterią”, która jej nie drażniła. Nigdy nie nosiła żadnych kolczyków, bransoletek ani pierścionków, bo uważała, że to niepraktyczne i niewygodne. Tak samo miała z ubraniami – zdecydowanie wolała się ubrać wygodnie, niżeli ładnie, ale kosztem uwierających butów, zbyt ciasnych spodni lub innych niedogodności.
            – Długo jeszcze będziesz ślęczeć nad tymi notatkami? – jęknęła. – Daj już temu spokój. Napisałaś, co wiedziałaś. Teraz i tak już nie poprawisz.
            Megan zmarszczyła czoło, przerzuciła kolejną stronę, jakby nie słyszała co jej przyjaciółka powiedziała, po czym zaczęła zbierać leżące wokoło niej kartki, nie odzywając się przy tym ani słowem. Za nic w świecie, nie chciała przyznać, że Desiree miała rację. Lubiła panować nad sytuacją, a tym razem nie miała na nic już wpływu.
            – To jak z imprezą? Trzeba w końcu uczcić twoje jutrzejsze urodziny i nasz ostatni egzamin, prawda? – Desiree nawiązała rozmowę, przerywając ciszę, która się ciągnęła odkąd oddaliły się od uniwersytetu.
            – A co ma być? Odbędzie się. W końcu wszystko jest zaplanowane, ludzie zaproszeni. Rodzice pojechali do babci na Florydę i nie będzie ich jeszcze przez tydzień, więc wszystko gra i śpiewa.
            Obcesowy ton Megan rozbawił przyjaciółkę, która odparła tylko „no, takie gadanie to ja rozumiem” i zachichotała, dając swojej poważnej przyjaciółce kuksańca, chcąc wywołać u niej chociaż cień uśmiechu. Uzyskała jedynie wymowne spojrzenie ku niebu i westchnienie.



13 marca 1999, Minneapolis w stanie Minnesota, Dom Desiree

Po kilkunastu minutach jazdy zatłoczonym autobusem do dzielnicy, która nie chwaliła się dobrą sławą w mieście, i dodatkowym kilkuminutowym spacerze znalazła się w końcu przed swoim domem. Spojrzała na niego bez cienia uśmiechu i ruszyła w stronę drzwi wejściowych. Był to parterowy, sypiący się gdzieniegdzie, budynek z płaskim dachem. Okna przed stłuczeniem i włamywaczami chroniły kraty. Starszy brat Desiree niejednokrotnie inwestował w remonty, ale dom najwyraźniej nie chciał zostać nareperowany. W ten sposób myślała najmłodsza lokatorka – ich schronienie żyło własnym życiem, dostosowując się do sytuacji domowników. A ta do najlepszych nie należała.
            – Wróciłam! – krzyknęła, przechodząc przez próg.
            Wewnątrz musiała wyjątkowo uważnie się przemieszczać. Patrzyła pod nogi, bojąc się, że przewróci się o rzeczy, które matka rzuciła, wróciwszy z nocnej zmiany i nie zdążyła posprzątać, zmęczona pracą i „odreagowywaniem” po niej. Głośne chrapanie, dobiegające z sypialni rodzicielki, dało dziewczynie znać, że o swoim powrocie przed chwilą poinformowała ściany, walające się po podłodze ubrania i gdzieniegdzie leżące szkła, które były pozostałością po rozbitej butelce wódki.
            – Świetnie, kurwa. Świetnie. A sprzątać będę musiała ja. Wspaniale mamusiu, znowu pokazałaś, jak można na ciebie liczyć. No, ale czego ja się spodziewałam? Przecież od kilku, czy nawet kilkunastu lat zachowujesz się identycznie.
            Przedzierając się między bałaganem do swojego niewielkiego pokoju, który był jej azylem w całym tym szaleństwie, prowadziła monolog, nie starając się nawet być cicho. Po drodze trzasnęła drzwiami od sypialni matki, nie patrząc na śliniącą się kobietę z rozmazanym makijażem, leżącą niczym zwłoki w samej bieliźnie na rozbebeszonym łóżku. Zamykając się wśród własnych czterech ścian, usłyszała, jak pani Dyson krzyknęła coś niewyraźnie między jednym chrapnięciem a drugim.
Wystarczyła niecała minuta pobytu w domu, żeby była podenerwowana. Chciała krzyczeć, zniszczyć coś, cokolwiek, co dałoby ujście jej złości. W takich chwilach jak ta nie czuła miłości, którą dziecko darzy swojego rodzica. Wręcz przeciwnie – nienawidziła swojej własnej, rodzonej matki za to, że nie potrafiła spełnić swojej rodzicielskiej roli. Uczucie podwajał fakt, że nie miała ojca. Umarł zanim się urodziła, ale okoliczności znała tylko pobieżnie, bo był to temat tabu. Jedyną odpowiedzialną osobą był Keith – starszy brat, który starał się uzupełnić braki rodzicielskie najlepiej jak umiał. Jak była mała, ubierał ją, karmił, czesał, kąpał i czytał bajki na dobranoc. Kiedy poszła do szkoły, chodził do nauczycieli za każdym razem, gdy wzywano jej rodziców. Zawsze mogła na niego liczyć, ale rzadko okazywała mu wdzięczność.
Klnąc na matkę i karcąc samą siebie za karygodne traktowanie brata, szykowała się na imprezę. Starała się uspokoić, wiedząc jaka potrafi być, kiedy się złości. Właśnie w takich momentach miała w zwyczaju krzyczeć na Keith’a bez powodu, mimo że on starał się robić wszystko, żeby jak najlepiej jej się wiodło biorąc pod uwagę okoliczności. A nie chciała mu dzisiaj podpadać, zwłaszcza, że planowała prosić go o trochę gotówki.


13 marca 1999, Minneapolis w stanie Minnesota, Sąd obwodowy

            – Keith u siebie? – spytała sekretarki brata, która nie mając chyba w danym momencie nic do roboty, czytała książkę.
            – Tak, tak.
            – Nie jest zajęty?
            – Pewnie przegląda papiery aktualnej sprawy.
            – Dzięki.
            Desiree przewróciła oczami, nie chcąc komentować zaangażowania sekretarki brata. Jako jeden z prokuratorów powinien zatrudnić osobę odpowiedzialną, a nie jakąś leniwą pannę dopiero po studiach, liczącą na to, że ktoś zrobi wszystko za nią. Równie dobrze mógł zatrudnić swoją siostrę, przynajmniej dostawałby swoją ulubioną kanapkę z szynką, papryką i ogórkiem, kiedy tylko prosiłby o coś do jedzenia, bez zbędnych dodatkowych pytań.
            Zapukała do drzwi i nie czekając na pozwolenie, weszła do gabinetu. Wnętrze było przestronne i znajdowało się w nim jedynie kilka niezbędnych rzeczy. Regał pękał w szwach od książek zapełniających jego półki, tak samo szafka, w której szufladach leżało tysiące akt różnych spraw. W rogu stał duży kwiat, wyglądający tak, jakby zapomniano go podlać kilka razy. Pod oknem znajdowało się okazałe biurko, przy którym siedział Keith, przeglądający jakieś dokumenty.
Brat Desiree był mężczyzną przystojnym, dobrze zbudowanym i budzącym respekt. Sam wyraz jego twarzy zazwyczaj dawał znać przeciwnikom na sali rozpraw, jak i osobom spotkanym w życiu prywatnym, że z nim nie ma żartów. Desiree doskonale go znała, wiedziała, że to stanowczy i uparty mężczyzna.
– Cześć wielkoludzie.
– Co chcesz? Mów szybko, bo za chwilę mam spotkanie.
Usiadła na krześle naprzeciwko brata, zniechęcona zniecierpliwionym tonem głosu brata. Tego właśnie się obawiała. Zdawała sobie sprawę, że Keith ma poważną pracę, w której rzadko kiedy może sobie pozwolić na odpoczynek i pogaduszki z młodszą siostrą, ale miała nadzieję, że mimo wszystko będzie przynajmniej dla niej trochę milszy. Bawiąc się tabliczką z wygrawerowanym napisem Keith Dyson – prokurator, zbierała się w sobie, żeby powiedzieć to, co układała sobie w głowie przez całą drogę.
– Dasz mi trochę kasy? Megan ma dzisiaj urodziny, właściwie jutro, ale dzisiaj organizuje imprezę, a głupio tak pójść z pustymi rękoma.
– Ile?
– Czterdzieści?
– Ych, niech będzie pięćdziesiąt dla równego rachunku, ale nie wydaj na głupoty.
Posłał jej jedno ze swoich ostrzegawczych spojrzeń i przez krótką chwilę czuła, jak się kurczy w sobie, kiedy to jego jasnoniebieskie oczy zwrócone były w jej stronę. Cicho odetchnęła, gdy się odwrócił, żeby sięgnąć po swoją walizeczkę, w której miał portfel i dokumenty. Z poważnym wyrazem twarzy podał jej pieniądze i życzył udanej zabawy, ale w jego głosie było więcej ostrzeżenia i niejako prośby o to, żeby do tej imprezy podeszła z rozsądkiem, niż entuzjazmu i radości.
– Dzięki! – krzyknęła i momentalnie zniknęła za drzwiami.


13 marca 1999, Minneapolis w stanie Minnesota, Dom Megan

            Słońce chowało się za horyzontem, kiedy Desiree dotarła na miejsce. Ogromny dom otoczony był mnóstwem ludzi, co ją trochę zaskoczyło. Poruszając się wolno między nimi, szukała swoich przyjaciół. Większość mijanych osób kojarzyła jedynie z widzenia – byli to studenci, których mijała na kampusie lub uczniowie liceum, do którego wcześniej uczęszczały z Megan. Nie spodziewała się, że aż taki tłum będzie obecny, ale było jej to w znacznym stopniu obojętne. Dopóki nikt nie wchodził jej w paradę wszystko było w porządku.
            W końcu dostrzegła dwójkę swoich przyjaciół, stojących kilka metrów dalej. Była to para niezwykle interesująca i wyróżniająca się w tłumie. Dwoje typowych artystów, którzy mieli własny styl i dziwactwa. Chloe była blondynką o brązowych oczach. Tego wieczoru ubrała sukienkę z gładką górą i falbaniastym dołem, sięgającą kolan, a na nią założyła bolerko z krótkim rękawem. Całość stroju dopełniały różnokolorowe korale na szyi i botki na obcasie. W rękach trzymała nieodłączny aparat, któremu daleko było do nowoczesności. Towarzyszył jej Jason, mający równie artystyczną duszę. Miał średniej długości czarne włosy i ciemne oczy. Ubrany był w poprzecierane dżinsy, bordowy T–shirt i czarną marynarkę.  Poprawiał właśnie tkwiące na nosie nerdy, kiedy Desiree szła w ich kierunku.
            – Dobrze, że  się wyróżniacie w tej mdłej, jednorodnej masie, bo chyba bym was nigdy nie znalazła. Widzieliście Kevina i Meg?
            Zanim skończyła mówić, Chloe zdążyła zrobić jej dwa zdjęcia, które wyskoczyły z aparatu po niespełna kilku sekundach. Desiree przechyliła głowę i uniosła jedną brew. Nie przepadała za zdjęciami, zwłaszcza jeśli robiono je bez pozwolenia. Wiedziała jednak, że jej przyjaciółka robi to odruchowo. Chloe i Jason byli studentami fotografii, ale z tej dwójki to blondynka miała totalnego hopla na tym punkcie. Brunet natomiast bardziej interesował się malarstwem i poza zajęciami spędzał długie godziny przy sztaludze.
            – Kev się spóźni, pisał do mnie przed chwilą – odpowiedział Jason, podpierając dłonią zarośnięty podbródek.
            – Tu jesteście! Chodźcie do środka, bo te hieny zajmą najlepsze miejsca – przywitała ich gospodyni wieczoru, mająca zdecydowanie lepszy humor niż te kilka godzin wcześniej.
            Bez słowa sprzeciwu cała trójka podążyła za dziewczyną do ogromnego salonu, gdzie było już tyle ludzi, że musieli się przeciskać, żeby dostać się do kanapy, której o dziwo nikt nie zajął. Megan musiała krzyczeć, żeby ją przyjaciele usłyszeli, a Desiree rozglądała się po pomieszczeniu z uniesionymi ze zdziwienia brwiami. Nie słuchała przyjaciółki, właściwie to starała się wyłączyć słuch, bo panujący rozgardiasz aż buczał w jej uszach. Połowa osób znajdujących się w pomieszczeniu była już pod wpływem napojów wyskokowych i niektórzy już zdążyli wyrządzić szkody. Ktoś głośno przeklął i gospodyni musiała ich opuścić, żeby podejść do grupki, wśród której doszło do większego zamieszania. Na podłodze pod ich stopami Desiree dostrzegła kawałki szkła i rozlany bezbarwny płyn. Przekleństwo musiało więc dotyczyć rozbicia butelki z wódką. Uśmiechnęła się złośliwie pod nosem, ciesząc się, że to nie ich.
            Mijały kolejne minuty, a Kevina nie było ani słychu, ani widu. Megan również nie towarzyszyła przyjaciołom, zajęta rolą gospodyni, więc wspólnie zdecydowali się otworzyć pierwszą butelkę alkoholu. Zdecydowali się na brandy, które przynieśli Chloe i Jason, a na później zostawili wódkę Desiree. Kolejne szklanki wypijali w niebywałym tempie, żartując, śmiejąc się i rozmawiając o wspólnych znajomych, studiach i dawnych czasach. Jason rozlewał właśnie resztki alkoholu, kiedy Desiree podniosła się z miejsca i ruszyła do łazienki, czując, iż potrzeba fizjologiczna już nie tyle, co daje o sobie znać, a wręcz krzyczy, domagając się, aby ją załatwić.
            Chwiejnym krokiem przeciskała się między tłumem nieznajomych osób. W końcu dotarła do odpowiednich drzwi i nacisnęła klamkę. Przeklęła głośno, kiedy nie dostała się do środka, więc przestępując z nogi na nogę, czekając, aż ktoś raczy wyjść. Wszystko, co się działo, odbierała z ogromną dawką obojętności, wynikającą z faktu, że spożyty alkohol krążył w jej organizmie, przez co czuła się, jakby poruszała się w balonie, chroniącym ją przed otoczeniem. Równocześnie liczyła na lekkie otrzeźwienie, jak i chciała poczuć coś innego, aniżeli otępienie.
            – Nareszcie! – krzyknęła, kiedy w końcu łazienka została zwolniona i zataczając się, weszła do środka.
            Wydawało jej się, że lata. Rozglądała się bezmyślnie po pomieszczeniu, starając się nie chwiać. W czasie, gdy myła ręce przy umywalce, przejrzała się w wiszącym nad nią lusterku. Oczy jej błyszczały, policzki były zaróżowione, a usta jej zsiniały. Skrzywiła się i odwróciła wzrok. Wtedy to zauważyła. Na szafeczce były resztki białego proszku. Dotknęła ich wilgotnym palcem i podłożyła go pod nos. Nie pachniał środkami czyszczącymi. Zastanawiała się, czym jest, skoro nie proszkiem do prania. Z zamyślenia wyrwało ją szarpanie za klamkę i łomotanie do drzwi.
            – No już, wychodzę! – warknęła i opłukała ręce, po czym wytarła je o ręcznik i opuściła jedyne na daną chwilę przestrzenne pomieszczenie.
            Kiedy dostała się do swojego miejsca, znalazła się niespodziewanie w niedźwiedzim uścisku Kevina. Brązowooki chłopak o wysportowanej, aczkolwiek szczupłej, sylwetce uśmiechał się do niej szeroko po tym, jak ją już puścił. Niezaprzeczalnie ucieszyła się, że w końcu się pojawił. Był z nich najbardziej towarzyski, zawsze uśmiechnięty i trudno było się nudzić w jego towarzystwie, co wynikało z miliona pomysłów, które mu przychodziły do głowy w ciągu minuty. Tym razem też coś wymyślił, ale reszta zareagowała dosyć niepewnie na ten wymysł.
            – No weźcie! Nie mówcie mi, że nie jesteście ciekawi, bo i tak wam nie uwierzę.
            – Kev, wiadome, ale są pewne granice, których się nie powinno przekraczać – próbowała mu przemówić do rozsądku Megan, siadając na oparciu kanapy. – Poza tym, skąd niby byśmy to teraz wzięli?
            – To akurat nie jest problem – odpowiedział, patrząc na nich niepewnie. – Tylko, że…
            – Tylko że co? – spytała Desiree, która jako jedyna popierała jego pomysł. W końcu spróbować nie zaszkodzi.
            – Koleś, handlujący tym towarem za mną nie przepada z pewnych względów i mi na bank nie sprzeda, a co najwyżej spuści mi łomot.
            Zapadła cisza, po której każdy miał coś do powiedzenia. W końcu doszli do porozumienia i wyznaczyli Desiree, jako osobę, która ma załatwić towar. Zanim podniosła się z kanapy, wypiła szklankę soku i upewniła się, że wie, do kogo ma podejść. A potem ruszyła w kierunku wysokiego mężczyzny o tlenionych włosach, wyróżniającego się z tłumu. Stał oparty o schody i obserwował czubki swoich butów, wyraźnie znudzony imprezą i nawet nie podniósł wzroku, kiedy się przed nim zatrzymała.
            – Hej. To u ciebie można dostać towar? – spytała entuzjastycznie.
            – Zależy.
            – Od czego? – W tonie jej głosu dostrzegalne było rozdrażnienie, spowodowane tym, że nie nawiązał z nią kontaktu wzrokowego, który jej zdaniem był nieodłącznym elementem zdrowej komunikacji.
            – Od tego, kto i w jakim celu chce go kupić. Brałaś już?
            Po raz pierwszy na nią spojrzał. Czuła, jak ją lustruje swoimi błękitnymi tęczówkami, co ją jeszcze bardziej zdenerwowało. A co mu do tego? Ich sprawa, czemu chcieli dostać towar. On był tylko od sprzedaży, a gdyby chciała słuchać wyrzutów i słów mądrości to by poszła do brata albo do księdza.
            – Nie, nie brałam. I co z tego?
            – Spływaj mała. – Spojrzał z powrotem na swoje buty, dając jej tym samym znać, że nie ma czego u niego szukać.
            – Co z ciebie za dealer?
            Zdając sobie sprawę, że nic nie wskóra, wróciła do swoich przyjaciół, przeklinając pod nosem. Jason stwierdził poważnym tonem, iż najwyraźniej tak miało być, a resztę imprezy spędzili tak, jak dotychczas. Desiree co jakiś czas patrzyła ze złością na tamtego tlenionego blondyna i zastanawiała się, czemu właściwie nie chciał jej sprzedać towaru.


14 marca 1999, Minneapolis w stanie Minnesota
           
            Szedł przed siebie z rękoma w kieszeniach. Powoli się rozwidniało i zdawał sobie sprawę z tego, że niewiele mu zostało czasu na sen zanim będzie musiał iść do pracy. Myślał o tamtej dziewczynie. Była mniej więcej w wieku jego siostry, zresztą tak samo jak reszta osób. Coraz częściej miał wątpliwości, co do wszelkich rzeczy, które zrobił w życiu i podjętych decyzji. Jednak wiedział, że większości z nich nie zmieni.


18 stycznia 2008, Minneapolis w stanie Minnesota, Stanowe więzienia dla kobiet

            – Otworzyć siedemnastkę! – wrzasnęła strażniczka. – Dyson, nowa współlokatorka.
            Do celi weszła młoda, ruda kobieta. DeeDee nie omieszkała przyjrzeć się jej uważnie. Była chorobliwie blada, a jej okrągłą twarz zdobiły liczne piegi. W zielonych oczach dostrzec można było niepewność, smutek i lekki strach. DeeDee westchnęła cicho, czując, że nowa współlokatorka może mieć problem z adaptacją w więzieniu, które jest bezlitosne. Zwłaszcza dla takich słabiutkich osóbek.
            – Jestem Desiree Dyson, ale wszyscy mówią do mnie DeeDee – przywitała się z nią, opiekuńczym tonem.
            – Sylvia Drew. Speedy – odpowiedziała cicho nowa.